Niewiele wiemy o Białorusi. Tyle, że jest niebezpiecznie blisko, że to jedna z republik ZSRR, a wcześniej jej część była nasza, urodził się tam nawet Czesław Niemen, czyli że Niemen tam przepływa, a teraz to „ostatnia dyktatura Europy”, a jej flagowy produkt to gra World of Tanks.
Jeśli ktoś skorzystał z dobrodziejstw ułatwionej procedury wizowej i spędził legalnie kilka dni w tym kraju, może także zachwycić się porządkiem i architektonicznym ładem panującym w dużych przygranicznych miastach.
Specjalnie piszę „legalnie”, bo jeśli na Białorusi nie występuje się przeciw prawu, nie jest się narażonym na agresję ze strony państwowych służb. Można w spokoju zwiedzać niepozorne muzea pełne nieprawdopodobnych eksponatów, jadać za grosze w dobrych restauracjach, czy łazić po nocy nie spotykając żadnych pijaków, bandytów i narkomanów. Nawet nie trzeba korzystać z taksówek, bo autobusy jeżdżą punktualnie, a miły głos z zamontowanych w nich głośnikach przypomina, żeby być dla siebie dobrym.
Ale obywatele tego kraju to nie turyści zwiedzający nostalgiczny komunistyczny skansen i od czasu spektakularnej reelekcji prezydenta wyrażają swój sprzeciw przeciw władzy. W czasie, kiedy Zachód powątpiewa w idee demokracji i boomerowskie wartości, Białorusini ryzykują względny spokój, w którym żyją w imię jakichś wolnościowych mrzonek.
Żeby zrozumieć, o co im w ogóle chodzi, można poczytać felietony, czy nieliczne reportaże, można poczytać noblistkę Swietłanę Aleksijewicz, wgłębić się w temat.
Albo można zaoszczędzić dużo czasu i obejrzeć dostępny w Muzotece film „Żywie Biełaruś!”.
To inspirowana prawdziwymi zdarzeniami historia zachowawczego buntownika, który przeradza się w prawdziwego opozycjonistę.
Miron jest dwudziestoparoletnim liderem zespołu rockowego ForZa. Śpiewa dla młodzieży, żeby ta, prawem młodości, mogła się wyszumieć. Śpiewa, znanego zza wschodniej granicy rocka, czyli piosenki na każdy temat, takie fajne i inteligentne teksty o buncie, o wolności, o rewolucji, ale takiej ogólnej, jak to chłopak w koszulce z Che Guevarą. Ale jego kolegę z zespołu ponosi i wykrzykuje „możemy, wierzymy, zwyciężymy”, co podchwytuje młodzież na koncercie i też skanduje tę triadę. Na to Miron, świadomy obecności agentów KGB, upomina młodzież, że takie skandowanie jest nielegalnie. Więc młodzież ochoczo krzyczy „nielegalnie”. Te okrzyki ułatwią młodemu Mironowi poznanie ciemnej strony dobrze zorganizowanego państwa. Drogą do tego poznania będzie wcielenie do armii, której do tej pory udawało się chłopakowi unikać. Chrzest bojowy przejdzie już na komisji poborowej, gdzie zostanie dotkliwie pobity. Jako że żyje w państwie prawa, zgodnie z prawem zażąda obdukcji i zgodnie z prawem dostanie odmowę. Potem zostanie znowu pobity, pozna regulamin swojego pułku, będzie ciężko, ale przecież ciężko być mężczyzną. W końcu nawet trochę sobie ułoży życie w „ostatniej armii świata, gdzie żołnierze noszą onuce i chodzą krokiem formalnym”, nawet będzie przez telefon dyktował dziewczynie prześmiewcze teksty na bloga (tu o ogromnym znaczeniu Internetu dla białoruskiej młodzieży), ale zwątpi, kiedy trafi na prawdziwego buntownika Siarhija. Siarhij to prawdziwy frajer, nie radzi sobie, biją go i gwałcą. Ale jego smród się nie ima, nie ugina karku, odmawia złożenia przysięgi po rosyjsku i w ogóle mówi, że temu prezydentowi wierności nie przysięgnie. Płaci za to najwyższą cenę, a Mironowi robi się głupio i przestaje bawić się w gieroja, tylko się nim staje. Oczywiście nie za darmo, też go nieźle skasują, a widz przypomni sobie, że prekariat i jako taka służba zdrowia to czasem za mało, żeby żyć po ludzku.
Żywie Biełaruś! 2012, reż. Krzysztof Łukaszewicz.
Opracowała Anka Strychalska
Komentarze
Prześlij komentarz